Fragment wspomnień mojego dziadka Jerzego…
Z urną w tle i Chopinem w sercu!
Dnia 1 września 1939 roku wybuchła wojna. Wcześniej mówiło się, że Polacy są silni, zwarci i gotowi. Na murach miasta wieszano setki afiszy, głoszących hasła propagandowe, że nie poddamy się Niemcom. Tego dnia dziadek był na wsi, na wakacjach. W latach 1935-36 rodzina wybudowała drewniany domek letniskowy, z bali. Na około był sad – zatrudniony ogrodnik dbał o sadzonki, około 300 drzew owocowych różnych gatunków, ta ziemia to była ojcowizna. Pradziadek z uwagi na zawirowania polityczne nie ściągnął rodziny do prowadzonej przez niego firmy przewozowej – do miasta, był przezorny… i bardzo dobrze, bo po ośmiu dniach rozpoczęły się bombardowania.
Kilkadziesiąt domów było zniszczonych, w tym sklepienie i mury kościoła św. Krzyża. Następnie zaczęło się oblężenie stolicy. Polacy myśleli, że zrobią obronę na wschodzie, pomylili się, bo Rosjanie się dogadali. Dnia 22 września Warszawa się poddała. Na początku października walczyła jeszcze partyzantka, ale i ta wkrótce złożyła broń.
Polacy, którzy nie mieli pracy w kraju, byli wysyłani do zakładów w Niemczech. W Warszawie pracowało się na deputaty, czyli wynagrodzenie w naturze – chleb, margaryna, marmolada, olej były ważniejsze nawet od pieniędzy. Wszędzie kwitł wtedy podwójny rynek, oficjalnie chleb można było kupić na kartki, faktycznie produkty były jednak dużo droższe. Można było nabyć wszystko, ale w limitowanych ilościach… dobra tylko dla wybranych.
W dowodach należało wpisać wyznanie, wszystkich legitymowano. Potem nakazano nosić na ramieniu opaskę z gwiazdą Dawida. W 1941 grupowano Żydów, musieli przeprowadzać się do getta, którego mury zbudowano ze szczątków pozostawionych po bombardowaniach. Małe getto od dużego przedzielone było ul. Chłodną, gdzie jeździł tramwaj, który łączył centrum miasta z Wolą. Nad trakcją wznosił się drewniany pomost, łączący getta.
Żydzi umierali setkami dziennie, nie dawano im żywności, upadali na chodnikach i już się nie podnosili. Z Polakami mieli zakaz kontaktowania się.
Po roku czy dwóch – dziadek ma obecnie 87 lat i już nie pamięta – Niemcy zlikwidowali małe getto, przerzucono resztę Żydów do dużego getta. Oni wiedzieli, że i tak skazani są na zagładę, dlatego wybuchło powstanie w sierpniu 1944 roku. Niedobitki wywieziono do obozów, do Treblinki przede wszystkim.
Ten czas to jedne wielkie bombardowania i rozstrzeliwania. Partyzanci przemieszczali się kanałami, barykadowali w zabudowaniach, także w kościołach.
Na krótko przed rozpoczęciem walk o plebanię św. Krzyża, do proboszcza Leopolda Pietrzyka zgłosił się niemiecki kapelan z propozycją przechowania relikwii.
Z zapamiętanych wydarzeń okresu dzieciństwa, związanych z kościołem, wspomina dziadek jednak nie serce Chopina, a ogromne kolejki do trumny Piłsudskiego, którą wystawiono w katedrze warszawskiej, a do której wędrowały pielgrzymki wiernych… miał wtedy 12 lat.
W czasie powstania warszawskiego rodzina uciekła do gazowni miejskiej, która była terenem stosunkowo bezpiecznym, stanowiącym własność niemiecką. Znajdowały się tam szopy i wolne powierzchnie mieszkalne. Pracownicy przywlekli kołdry, poduszki i ulokowali się w fabrycznych pomieszczeniach. Łotysze w mundurach niemieckich pilnowali, żeby nikt niepowołany nie dostał się na teren. Po mieście kręcili się tylko Niemcy, no i powstańcy. Polacy mieszkający w stolicy pochowali się.
Na tym terenie nie było powstania. Walki odbywały się na ograniczonym obszarze. Do gazowni powstańcy nie doszli.
Po 3 – 4 tygodniach pradziadek przyniósł wiadomość, że kto chce może wyjechać z ewakuowaną fabryką Pchilipsa (austriacką) do Niemiec. We dwóch zdecydowali się – dziadek i jego kolega – student. Każdy, kto był fizycznie na terenie fabryki i pracował, automatycznie stawał się zatrudnionym. Nikt nie sprawdzał już wtedy dowodów – nie było czasu na biurokrację, zaczęło się przenoszenie szyn i stali na wagony. Pracowało się wtedy za darmo, ale można było korzystać z zakładowej stołówki – robiło się wszystko, żeby przeżyć. Pradziadka znali w zakładach Pchilipsa, ponieważ przewoził tam węgiel.
Przejeżdżał samochód to dziadek wskoczył na pakę… Spał kilka nocy na terenie zakładu, potem pomagał w załadunku szyn na wagony. Pojechali pociągiem pasażerskim – na całe szczęście w przedziałach, bo Polaków wożono także w wagonach towarowych – do Wiednia.
„Małym Londynem” nazwano wtedy niewielkie miasteczko Milanówek – to tu podczas wojny przeniosły się najważniejsze organy tajnego państwa polskiego. Również tu, w kościele św. Jadwigi urna z sercem Chopina doczekała końca wojny…
Z rodziną w Polsce dziadek kontaktował się do stycznia 1944 roku, wtedy dostał wiadomość, że umarł jego ojciec. W połowie stycznia Rosjanie weszli do Polski, wtedy też przerwała się komunikacja, poczta przestała funkcjonować. W stolicy wszystko to, co ocalało po wybuchach, zostało potraktowane miotaczami ognia.
Decyzja o przeniesieniu relikwii była zatem właściwą…
—
Author: Tomasz Drabarek, Katowice, Poland
The story was received trough the international short story competition for the project Secret Heart by KOLEKTIVA in 2010.